Mam wrażenie, że osoby, które z powodów zdrowotnych musiały wyeliminować wszelkie pokarmy zawierające gluten, zdobyły wyższy stopień wtajemniczenia, gdyż życie zmusiło ich do uważnego przyglądania się etykietom wszystkich pokarmów, jakie spożywają. One z pewnością nie nabrałyby się tak jak ja, na chleb bez glutenu czyli w tym przypadku gryczany, który jak się okazało, z gryką, a właściwie z kaszą gryczaną, miał do czynienia dokładnie w 15%. Ponieważ do najmłodszych już nie należę, to i wzrok nienajlepszy i do czytania etykiet niezbędne są mi okulary. Przyznam szczerze, że nie zawsze chce mi się je w sklepie wyciągać, bo aż tak źle to ze mną nie jest i mniej więcej widzę, co kupuję. Tak też było i tym razem- widziałam przecież, że kupuję Chleb gryczany czyli bez glutenu oczywiście. No i słowo daję, nie zauważyłam tego, co było napisane drobnym druczkiem pod waląca po oczach nazwą Chleb gryczany.
Szczęśliwa, że nie uległam zapachowi „świeżo” wypieczonych bułeczek z głęboko zmrożonego ciasta i że nabyłam bezglutenowy chleb gryczany, rozpakowałam zakupy w domu i tym razem już w okularach, przeczytałam:
Składniki: mąka pszenna, woda, kasza gryczana (15%), naturalny zakwas (mąka żytnia, woda), cebula, sól, drożdże.
No to sobie kupiłam chleb bez glutenu! Nie dość, że chleb był pszenno-żytni, to nawet nie zawierał mąki gryczanej, a jedynie kaszę gryczaną. Trudno mieć tu do kogokolwiek pretensje – produkt był opisany, a że drobnym druczkiem i nie dopatrzyłam – cóż…. Nie pierwszy to raz, gdy w pędzie wrzucam do koszyka coś, czego tak naprawdę nie chcę kupić. Na tym właśnie polega magia marketingu. Szczęśliwie w moim przypadku dramatu nie było, bo nabycie chleba bez glutenu było czystą fanaberią, a nie koniecznością. Niemniej jednak, trudno mi zrozumieć, że chleb, którego głównym składnikiem jest mąka pszenna, można nazwać chlebem gryczanym. I choć chleb sam w sobie nie był najgorszy, to jednak niesmak pozostał.